Przemówienie Lecha Kaczyńskiego było stanowcze, konkretne i dosadne. Adresowane niemal wprost do Władimira Putina. Było odpowiedzią polskiego przywódcy na półprawdy i fałszywe porównania dokonane przez premiera Rosji. To było mało dyplomatyczne, ale potrzebne. Lech Kaczyński nie jest urodzonym dyplomatą, to prawda. Ale bywa – szkoda, że nie jest zawsze - mężem stanu.
Na Westerplatte porównał Monachium do wydarzeń w Gruzji w ubiegłym roku. Mocne i ryzykowne, ale - moim zdaniem - dopuszczalne porównanie. Ale przyznał też, że akcja na Zaolziu, polski udział w rozbiorze Czechosłowacji był naszym błędem i grzechem. Dał do zrozumienia, że fałszywe porównania Putina losów zamordowanych oficerów w Katyniu do epidemii tyfusu wśród rosyjskich jeńców w 1920 roku nie są drogą do polsko - rosyjskiego pojednania.
Na pewno nie było to mowa banalna i pusta. Było w niej więcej treści niż w miękkim przemówieniu Donalda Tuska
Czego zabrakło i w przemówieniu prezydenta i premiera? Spojrzenia w przyszłość. Dużo bardziej konkretnego niż to uczynili i Kaczyński i Tusk. Rozważań o tym, jakie mamy dziś gwarancje bezpieczeństwa. Czego powinniśmy oczekiwac od siebie i naszych sojuszników. Jaki kształt powinno przybrać NATO i Unia Europejska. Jakie wnioski, bardzo praktyczne wnioski, wypływają dla nas dziś. To był moment, kiedy świat mógł to usłyszeć wyraźnie.
Bo historia się nie skończyła. Świadczy o tym najlepiej cała przedwrześniowa kampania propagandowa Kremla. Przemyślana, brutalna i logiczna. Logika tej kremlowskiej wizji historii zaczyna się od stwierdzenia, że pakt o nieagresji między Polską a Niemcami był tym samym, co pakt o (de facto) agresji Ribbentrop - Mołotow, a kończy na stwierdzeniu dzisiejszego premiera Rosji, że to dzięki zgodzie Moskwy mógł upaść mur berliński. Dobrze widzieć, że i to im zawdzięczamy.
Przemówienia Kaczyńskiego i Putina – to było prawdziwe starcie. Pasjonujące, ale smutne. Dużo mówiące o dzisiejszej polityce światowej. Dobrze nie jest.